12 maja 1915 r. we wsi Marszałki k/Turawy pod Opolem, parafia Kotórz Wielki, przyszło na świat szóste dziecko
(z dziesięciorga ) – Andrzej, syn Józefa i Berty z d. Leś.
A oto imiona dzieci:
1. Bonifacy,
2. Matylda – siostra zakonna Dominikanka, Holandia,
3. Barbara – pomagała bratu na plebanii w Straszewie,
4. Gertruda – po siostrze Barbarze także była w Straszewie,
5. Wincenty,
6. Andrzej – kapłan,
7. Anna,
8. Agnieszka,
9. Józef  (zmarł mając 3 miesiące),
10. Piotr – długoletni organista w Kotorzu Wielkim.

Ojciec Józef rachmistrz fabryki – Huty Żelaza Osowiec. Przykład religijności dla swoich dzieci. Wracając z pracy zmęczony, czasami bardzo późno, brał akordeon i razem z dziećmi śpiewali pieśni religijne. Ks. Andrzej wspominał
, codziennie odmawialiśmy różaniec wszyscy lub bez ojca gdy długo pracował, ale gdy wrócił pytał czy różaniec był już odmówiony, czasami, chociaż już odmówiliśmy, niektórzy z nas, żeby ojcu zrobić przyjemność, wstawali i modlili się z ojcem. Gdy umierał braciszek Józiu ojciec w drugiej izbie klęczał, uklęknąłem przy nim i płakałem wtedy pocieszając mnie powiedział: jeżeli Pan Bóg zabierze Józia to na pewno będzie aniołkiem.

Raz, w Święta Wielkanocne mama i starsi poszli wcześnie rano do kościoła na Rezurekcje, ojciec poszedł do huty. Leżąc w łóżku usłyszeliśmy dzwony kościelne – procesja, wyskoczyliśmy w koszulkach na podwórko... jakież było nasze zaskoczenie, przy płocie, zwrócony w kierunku kościoła klęczał nasz ojciec.

Matka codziennie wcześnie rano szła do kościoła, w ławce miała swoją świeczkę przy której modliła się z książeczki, wiele kartek było zalane woskiem. Zawsze zdążyła wszystko zrobić na czas.

Andrzej mając 6 lat poszedł do Szkoły Podstawowej w Turawie, ukończył osiem klas i dwa lata nauki dokształcającej. Po kl. X pracuje dorywczo jako robotnik tartaku, w lesie przy wyrębie, przy sadzeniu lasu itp. aby w ten sposób wspomóc dość ciężką sytuację rodzinną.

Mając 19 lat idzie za głosem powołania i wstępuje do Misjonarzy Św. Rodziny w Kazimierzu Biskupim, przebywa tam od 1934 do 1936 r. zaliczając w seminarium trzy klasy szkoły średniej. Następnie skierowany jest do Wielunia (1936-1938) gdzie uzyskuje maturę. Po maturze skierowany jest do Górki Klasztornej w celu odbycie nowicjatu.

Tutaj zastał go tragiczny wrzesień 1939 – II Wojna Światowa.

Zebraliśmy się wszyscy w kaplicy i po modlitwie przełożony powiedział: od tej chwili niech każdy ratuje się na własną rękę ... niech was Bóg prowadzi .Pośpieszne pożegnania i opuszczamy klasztor, nic nie zabieramy z sobą, w ostatniej chwili ja i kolega Szczepan Ostajewski zabieramy z pokoiku niewielkie krzyże misyjne i zawieszamy je szyi. Decydujemy: uciekamy w stronę Warszawy. Był z nami jeszcze trzeci. Udaje nam się wskoczyć do towarowego pociągu przepełnionego ludźmi. Po paru godzinach nadlatują niemieckie samoloty, zrzucają bomby i ostrzeliwują z karabinów maszynowych, pociąg zatrzymał się w szczerym polu, ludzie w popłochu uciekają w różne strony, chowają się pod pociąg, my też wyskoczyliśmy i uciekamy przed siebie byle razem, samoloty nawracają, byliśmy na zagonie kartofli, pokładliśmy się w redlinach, ogłuszyła mnie seria z karabinu i przysypała ziemią. Chyba długo leżeliśmy. Zaczęło ściemniać. Podnoszę się i półgłosem nawołuję kolegów, jeden blisko mnie podnosi się przywalony ziemią, gdzie trzeci?, cisza, rozglądamy się, gdzie ci ludzie? ktoś siedzi podchodzimy, to nasz kolega... płacze i wskazuje ręką leżące wokoło trupy. Był to pierwszy potworny obraz wojny. Odmówiliśmy modlitwę i w milczeniu poszliśmy wzdłuż torów.           

Po kilku dniach cała trójka dotarła do Kazimierza Biskupiego. Wielka radość ze spotkania z przełożonymi, z profesorami i starszymi kolegami. Przecież tutaj pięć lat temu Andrzej zapukał do furty klasztornej prosząc o przyjęcie. Jednak radość trwała krótko. Zaczynają dochodzić złe wieści wojenne, od czasu do czasu ktoś ostrzega: księża uciekajcie; szykują się aby was wszystkich aresztować, ale przełożeniu twierdzili: nic nikomu złego nie zrobiliśmy dlaczego mieliby nas aresztować. Stało się. Przyszli Niemcy i kazali w krótkim czasie przygotować się do opuszczenia klasztoru. Pod namową Rektora ks. Franciszka Kotuły,

Andrzej z kolegą decydują się na ucieczkę w pobliską niewielką kępę krzaków, leżąc obserwują co się dzieje na dziedzińcu klasztornym. Przyjechało więcej Niemców, wszystkich księży i kleryków ustawili w szeregu, chyba kilka razy liczyli, brakowało im dwóch, po parę razy wchodzili i wychodzili do budynków klasztornych. Przed wieczorem na dziedziniec zajechały ciężarówki-budy, chyba bez okien. Wywieźli wszystkich

Andrzej z kolegą ukrywają się w okolicach Kazimierza Biskupiego, w lasach, u znanych i zaufanych ludzi. Zapada decyzja: dla większego bezpieczeństwa musimy się rozdzielić.

Andrzejowi z pomocą pośpieszył p. Marian Roman (Roman – nazwisko), drogomistrz w Kazimierzu Biskupim i przyjmuje go jako tłumacza języka niemieckiego.

Sekretarz gminy powiedział mi, że moje nazwisko jest podkreślone. Za niedługi czas przyjechali Niemcy i wzięli mnie na przesłuchanie do gminy. Pada pytanie: czy wiesz, co czeka cię jako zdrajcę? nie wiem, stryczek. Po naradzeniu się, kazali mi uciekać... bałem się, nie uciekałem, tylko powoli odchodziłem. Nie długo cieszyłem się wolnością.   

W 1941 r. Andrzej wraz z synami Romana jest aresztowany i uwięziony najpierw w Koninie, później w Łodzi a stamtąd do obozu pracy w Oldenburg.

Po dwóch latach pobytu decyduje się na ucieczkę.

Zdobywa zaufanie u dozorcy, z którym wiele rozmawia na różne tematy. Ten wie, że Andrzej jest seminarzystą, uczy się na księdza, i wie o zamiarach ucieczki.

Nie uciekaj, aż ci powiem. Upłynęło kilka dni. W końcu dozorca przybliżył się do mnie i powiedział: wszędzie jest niebezpiecznie, ale próbuj przez lotnisko... jak będę odwrócony ty spokojnie odchodź. Szedłem między niewielkimi wojskowymi samolotami, tu i ówdzie były naprawiane, myte, dla niepoznaki zatrzymywałem się oglądając koła, poruszałem je nogą. Niemcy przechodzili obok, ale nikt szczególnie mną się nie interesował. Ostatni stojący samolot, dalej pusta przestrzeń. Co robić? Ostrożnie odwróciłem się żeby zobaczyć jak jestem daleko i w którym kierunku będę najlepiej zasłaniany przez stojące samoloty. Ruszyłem z duszą na ramieniu. Pusto. Dopiero w oddali jakieś trawy może krzaczki. Wydaje mi się, że za chwilę usłyszę – halt! albo serię z karabinu maszynowego. Nie biegłem, szedłem. W pierwszych zaroślach położyłem się wyczerpany z przerażenia. Leżałem do nocy. Był 1943r.

W tym obozowym ubraniu nie mogłem jawnie iść wśród ludzi. Szedłem przeważnie nocą. Doskwierał głód. W końcu decyduję się zajść do niemieckiego domostwa. Zdjąłem obozową bluzę, ta była najbardziej rozpoznawalna, zwinąłem ją w kłębek. Poprosiłem o jakąś koszulę, bo moja całkiem podarta. Popatrzyli na mnie, kazali poczekać na zewnątrz, byłem przekonany, że doskonale domyślają się kim jestem, Boże – pomogą czy zameldują? Pomogli.

Dali koszulę, sweter i coś do jedzenia. Życzymy szczęścia, powiedzieli. Odszedłem, ale niepewny czy kogoś nie powiadomią. Nie powiadomili. Jadę pociągiem, na terenie Niemiec, oczywiście nie mam dokumentów, nie mam przepustki. Nagle kontrola. Jeden wcześniej powiadamia i każe przygotować dokumenty, za nim kontroler, w przedziale ja i jeszcze trzy cywilne osoby, które trzymają w rękach dokumenty, ja trzymam propagandową niemiecką gazetę i udaję zaczytanego, oblany zimnym potem. Kontroler sprawdza tamtym dokumenty i oddaje. Zwraca się do mnie: dokumenty, udaję, że nie słyszę, krzyknął: dokumenty! jakby zaskoczony opuszczam gazetę i sięgam ręką za pazuchę, nic tam nie ma... Niemiec czeka, patrzy... kiwnął głową, powiedział: tak, dobrze, dobrze... i wyszedł. Jak ja wyglądałem? albo co on zobaczył? czy wróci? Nie wrócił. Kolejny już raz doznałem Bożej Opieki. 

Andrzej dotarł na Śląsk. Chce nie do domu rodzinnego, ale do brata Bonifacego do Opola. Okazuje się, że brata wywieźli do obozu do Dachau. Bratowa – Maria informuje Andrzeja, że są za nim listy gończe, i że niech ucieka. Ucieka w okolice Mogilna, Trzemeszna. Zatrzymuje się we wsi Kania parafia Ostrowite u Mieczysława Cichońskiego i pracuje jako pomocnik malarza. Na plebanii malują mieszkania, które zajmuje komisarz niemiecki. Komisarz często przygląda się pracy i samemu Andrzejowi, wyraźnie wciąga go w rozmowę. To tak irytuje Andrzeja, że raz z drabiny upuszcza wiadro z farbą na podłogę. Na drugi dzień komisarz wzywa Andrzeja i daje mu propozycję pracy w gminie, ale ten wymawia się na różne sposoby. Na następny dzień ponownie wezwany otrzymuje nakaz pracy w gminie. Z wcześniejszych rozmów komisarz dowiedział się, że doskonała znajomość niemieckiego u Andrzeja pochodzi z pilnej przedwojennej nauki tego języka, i że maturę także zdawał z niemieckiego. W gminie Andrzej robi wszystko, aby okazać się niedobrym pracownikiem na tym miejscu. Musi pamiętać, że jest uciekinierem, że jest poszukiwany. Sypia na strychu, w szopie, raz przez cały czas rewizji w domu pana Cichońskiego przeleżał w psiej budzie. Byłem raz w Kleczewie, miałem zapuszczone wąsy, stoję na chodniku pod drzewem i nagle przede mną zatrzymuje się Niemiec – komisarz Kleczewa i badawczo mi się przygląda, ja go poznałem, to on mnie i synów p. Romana aresztował w Kazimierzu Biskupim, staram się zachować zimną krew, chyba zwątpił i odszedł. Andrzej w gminie pracuje tylko jeden miesiąc.

Znowu wezwał mnie komisarz i zapytał: Kim ty jesteś, coś ty zrobił? Bo starosta koniński domaga się natychmiastowego zwolnienia ciebie... wtedy opowiedziałem mu o mojej ucieczce.

Jakoś miałem do niego zaufanie. Natychmiast dał mi przepustkę do pracy w Słupcy i mam od zaraz tam się udać nikomu nie mówiąc gdzie. To był dobry człowiek, powiedział mi: jeden z Polaków doniósł do Komendanta, że taki a taki zabił świnię, idź go ostrzec –będzie miał wkrótce rewizję – i uciekaj do Słupcy. Zrobiłem to. Później okazało się, że podczas rewizji niczego nie znaleziono i szpicel dostał porządne lanie od Niemców.

W Słupcy Andrzej doczekał się końca wojny. Od razu zapragnął udać się do rodziców. Od któregoś z księży dostał sutannę. Gdy wszedł do swojej wioski i ludzie go rozpoznali, wyszli niemal wszyscy, Andrzeju, przecież ty nie żyjesz, tutaj wszyscy już cię opłakali, takie przyszło powiadomienie, twoi rodzice bardzo to przeżyli. I cały ten tłum przyprowadził mnie do domu.

Zauważyli to Ruscy, i nowa gehenna, zaraz przyszli, pijani, zaczęli wypytywać, grozić, pobili  mnie a potem mojego ojca i matkę, to było straszne, musiałem uciekać. Zatrzymałem się u młynarza, pomagałem w pracy, tutaj mogłem mieć jako taki kontakt z bliskimi. Ale dochodziły porażające wieści o poczynaniach Ruskich wyzwolicieli. Przyszli też do „ młynarzów”, pijani, żądali wódki, trochę było, ale dla nich to za mało, zaczęli przewracać kąty, krzyczeli, grozili zastrzeleniem, jeden z nich rzucił się na „młynarzową”i na oczach dzieci i męża zaczął ją molestować, mąż pośpiesznie zabrał dzieci do drugiego pomieszczenia, stanąłem w obronie, doszło do szamotaniny, miałem przewagę, bo on był kompletnie pijany, a tamci w innych pomieszczeniach robili „porządek”, krzyknąłem do kobiety – uciekaj, ten zaczął wrzeszczeć i wzywać pomocy, wyskoczyłem przez okno, było ciemno, na oślep odskoczyłem w bok a za mną   raz i drugi seria z karabinu maszynowego. Krótki czas ukrywam się w okolicy. Bałagan straszny, Polacy z opaskami na rękach z Ruskimi piją, kradną, niszczą, oskarżają. Zgroza.

Potajemnie wpadam do domu, widzę rodziców zdrowych, to mnie uradowało, słuchajcie: ja wracam do seminarium, na pytania o mnie rozpowiadajcie, że chyba nie żyje, Andrzejku – tak właśnie mówią, no to bardzo dobrze. Pożegnałem się. Widząc zasmuconych rodziców pocieszam ich: jeżeli Pan Bóg do tej pory tak mnie chronił to i poprowadzi dalej. Z rodzicielskim błogosławieństwem ruszyłem w drogę.

Andrzej dociera do Słupcy. Spotyka się z proboszczem Giewartowa ks. Ksawerym Gołębiewskim, u którego krótki czas pracuje jako organista. Po rozmowach, przemyśleniach i  małym wsparciem materialnym, jesienią 1945 r. udaje się do seminarium do Włocławka.

Nie ma najważniejszego dokumentu – matury, potrzebnego do przyjęcia do seminarium.

Ówczesny rektor, człowiek bardzo szlachetny, inteligentny, ks. Stefan Wyszyński nie odtrąca mnie, nie zniechęca, ale pyta o profesorów, wychowawców ze Zgromadzenia Św. Rodziny, wymieniam wielu. Jak się później okazało, z wielu wymienionych udało się dotrzeć tylko do ks. Wiktora Gizdera, który poświadczył o mojej maturze. Zostałem przyjęty na I-wszy rok studiów.

Święcenia kapłańskie przyjął 18 czerwca 1950 r. z rąk bpa Karola Radońskiego razem z pięcioma kolegami: Czypicki Bogdan, Kosek Jan, Lewandowski Czesław Bp, Sapota Franciszek, Szczepanik Władysław.

Jako wikariusz pracował w następujących parafiach: Kościelna Wieś (1950-1952), Piotrków Kujawski (1952-1953), Osięciny – administrator parafii ( 3 miesiące 1953), Włocławek – św. Stanisława (1953-1954), Kawnice (1954), po czterech latach pracy wikariuszowskiej został proboszczem w parafii Koszuty (1954-1960), a następnie w parafii Straszewo (1960-1992). W 1981 r. został odznaczony przywilejem używania rokiety i mantoletu (kanonik).

Po przejściu na emeryturę pozostał w parafii Straszewo.

Zmarł 25 marca 2005 r., w Wielki Piątek o godz. 19.10 w szpitalu w Aleksandrowie Kuj., w tym czasie w kościele w Straszewie kończyła się liturgia wielkopiątkowa.

29 marca w godzinach rannych ciało ks. kan. Andrzeja Goli zostało przywiezione na plebanię, o godz.16.00 odbyła się eksporta ciała do kościoła parafialnego w Straszewie. Uczestniczyło w niej 25 kapłanów. Liturgii przewodniczył ks. prał. Stanisław Mazurski, proboszcz i dziekan w Bądkowie. Egzortę wygłosił ks. kan. Jan Matusiak, proboszcz z Ostrowąsa.

Uroczystości pogrzebowe odbyły się 30 marca  o godz.11.00. Liturgii przewodniczył biskup senior Czesław Lewandowski, kolega kursowy zmarłego. Wraz z nim celebrowali biskup pomocniczy Stanisław Gębicki i ok. 90 kapłanów. Ciało zmarłego kapłana, zgodnie z jego wolą, spoczęło na cmentarzu parafialnym przed kaplicą.

Grobowiec przygotował p. Józef Socha z Pinina. Nagrobek z czarnego kamienia wykonał p. Józef Zaremba z Krotoszyna k/Bądkowa z ofiar wiernych zebranych po okolicznych wioskach.

                                                                                                                 REQUIESCAT  IN  PACE

                                                                                                                             (napis na nagrobku: niech odpoczywa w pokoju)   


Copyright by Parafia Rzymsko-Katolicka pod wezwaniem Świętego Marcina w Straszewie
Designed by Zbigniew Suszyński 2017